Komisja Europejska znów ma plan na CO2

6 godzin temu

Strefa Schengen zaczęła obumierać w Unii Europejskiej, bo nie zdzierżyła presji kryzysu migracyjnego. Zielony Ład czeka to samo po zderzeniu z konkurencją ze strony gospodarek Chin i USA. Jednak Komisja Europejska nie przyjmuje tego do wiadomości i ma nowy, jak zawsze genialny plan.

Na początku lipca Komisja Europejska przedłożyła państwom członkowskim Unii projekt nowelizacji europejskiego Prawa Klimatycznego. Ma zostać w nim zapisane, iż kraje Wspólnoty zobowiązują się do 2040 r. zredukować emisję dwutlenku o 90 proc. względem tej, jaka była w roku 1990.

„Cel klimatyczny na rok 2040 potwierdzi determinację UE w walce ze zmianą klimatu i ukształtuje naszą ścieżkę po roku 2030, aby zapewnić, iż UE osiągnie neutralność klimatyczną do roku 2050” – głosi komunikat zamieszczony na stronie internetowej Komisji Europejskiej. „Cel neutralności klimatycznej leży u podstaw Europejskiego Zielonego Ładu” – dodano dla jasności, iż odwrotu nie będzie. prawdopodobnie dla uspokojenia zbyt nerwowo reagujących odbiorców dorzucono stwierdzenie: „Proponowany cel klimatyczny na rok 2040 w pełni uwzględnia obecną sytuację gospodarczą, bezpieczeństwo i (sytuację – przyp. aut.) geopolityczną”. Podkreślono przy tym, iż dzieje się tak dzięki unijnym programom: Kompas Konkurencyjności UE, Czysta Umowa Przemysłowa oraz Plan Działań na Rzecz Niedrogiej Energii.

Niestety, spokój od razu znika, gdy zajrzy się do raportów Europejskiej Agencji Środowiska (EEA), będącej notabene agendą UE, której zadaniem jest wspieranie Komisji Europejskiej gromadzoną wiedzą. Od roku opracowania EEA mówią jasno, iż kraje Unii nie mają żadnej szansy na osiągniecie oficjalnego celu redukcji emisji dwutlenku węgla o 55 proc. do 2030 roku. Co by nie zrobić opór materii okazuje się zbyt wielki. Stawiają go ubożejący obywatele w największych państwach Wspólnoty, cała gospodarka i balansujące na krawędzi blackoutu systemy energetyczne. Koszty transformacji są zbyt wysokie i nie daje się jej przyśpieszyć bez katastrofalnych skutków.

Obecne pociągnięcie Komisji Europejskiej można więc porównać z planowaniem załogowej misji na Marsa, kiedy nie udaje się jej wysłać choćby na Księżyc. I – co więcej – nie wiadomo, kiedy się to uda. Acz szczerze mówiąc dałoby się – wystarczy zlikwidować w krajach Wspólnoty przemysły, emitujące nazbyt wiele CO2 centra danych, ograniczyć dostęp do energii elektrycznej indywidualnym odbiorcom oraz wybić z głowy samochody spalinowe. Wówczas w dziesięć lat nastąpi skok z poniżej 50 proc. do 90 proc. A zaraz po nim Unia skona z uśmiechem samozadowolenia na ustach.

Wbrew pozorom brukselska machina biurokratyczna ma tego świadomość. Dlatego wydzieliła z siebie nowy, jak zawsze genialny plan. Zawiera się on w jednym triku. Mianowicie, od roku 2036 państwa członkowskie UE będą mogły skorzystać z instrumentu, który zapisano jeszcze w porozumieniu klimatycznym z Kioto. Zamiast redukować emisję u siebie, otrzymają możność „finansowania projektów klimatycznych w krajach spoza UE”, prowadzących do redukowania tam emisji CO2.

Na przykład zapłacą za to, iż jakiś w kraj w Afryce zamknie elektrownię węglową, zastąpi ją elektrownią słoneczną i uzyskane tą drogą certyfikaty węglowe, zwane też kompensacyjnymi przekaże darczyńcy z Europy. Ewentualnie bez komplikowania sobie życia dyktator rządzący danym afrykański państwem (nic nie zapowiada, by na Czarnym Ladzie ów model sprawowania władzy miał odejść w przeszłość) zdobędzie certyfikaty węglowe i sprzeda je rządowi ze Starego Kontynentu. Sposobów na zdobycie tegoż papieru wartościowego są dziesiątki. Można np. wyciąć kawał dżungli, a potem zasadzić nowe drzewa i tak wykazać się projektem, który wygeneruje certyfikaty.

Raport Öko–Institut (Instytut Ekologii Stosowanej) z listopada 2024 r. mówi, iż spośród obecnych na rynku certyfikatów węglowych mniej niż 16 proc. wygenerowało faktyczną redukcję emisji CO2. Reszta była picem w imię dobrego biznesu. Jednak przecież Komisji Europejskiej też chodzi o pic. Do 2036 r. już w pełni widocznym stanie się, jak daleko się znajdujemy od osiągnięcia wymarzonych 90 proc. Wówczas zwolni się hamulec, a poszczególne rządy zaczną zasypywać różnicę między rzeczywistością a planami Brukseli certyfikatami z Afryki. Wydadzą na to masę pieniędzy, ku euforii dyktatorów, którzy zawsze mają spore wydatki i cenią sobie luksusy.

Przy czym Komisja i z tego zdaje sobie sprawę, dlatego rozpoczęła prace nad ustanowieniem „jednolitego standardu jakości zagranicznych certyfikatów” dla całej Unii. Zapobieganie oszustwom wymaga bardzo szczegółowych przepisów, więc praca wre.

Kłopot w tym, iż nie ma ona już większego sensu, choć zostanie wykonana jak przystało na najdoskonalszy i największy aparat biurokratyczny w dziejach ludzkości. Raz puszczony w ruch, działa ślepo, zmierzając ku wytyczonemu celowi. Jednak sukces byłby możliwy w świecie doskonałym. Takim, gdzie nie wybuchają kryzysy i nie trwa bezwzględna konkurencja. Tymczasem coraz więcej wskazuje na to, iż Europejski Zielony Ład pójdzie tą samą drogą co Strefa Schengen. Unia nie potrafiła zabezpieczyć swoich zewnętrznych granic przed napływem niechcianych migrantów, więc Strefa Schengen zaczęła obumierać. Choć przecież jest jednym z najważniejszych projektów integracyjnych. w tej chwili Wspólnota prowadzi politykę skazaną na porażkę w konkurencji z Chinami i USA, które cele klimatyczne traktują tak, jak im to wygodne. Zatem rządy kolejnych państw UE będą stawały przed takim samym wyzwaniem jak w przypadku napływu migrantów. Trzymanie się reguł narzucanych przez Brukselę oznacza wściekłość obywateli i nieuchronną klęskę wyborczą. Gdy zaś reguły zaczynają łamać kilka państw jednocześnie, Komisja Europejska staje się bezradna. Woli nic nie widzieć, niż przyznać się do porażki. Obumieranie Zielonego Ładu zacznie się podobnie, a liczący na przyszłe zyski afrykańscy dyktatorzy będą wręcz niepocieszeni.

Felietony publikowane na naszej stronie przedstawiają poglądy autora, a nie oficjalne stanowisko Warsaw Enterprise Institute.

Idź do oryginalnego materiału